music

czwartek, 17 grudnia 2015

Rozdział 12. Amelka

Do biblioteki szkolnej przyszły nowe książki. To oznacza, że mam  co czytać i mniej czasu. Co to oznacza dla Was (o ile ktoś to czyta)? Prawdopodobnie to ostatni post przed świętami. 
Tak więc Wesołych Świąt! 
Szczerze przyznam, że  King miał na mnie mały wpływ podczas pisanie tego rozdziału (przy okazji wymyśliłam nowy pomysł na opowiadanie, to dopiero zalążek pomysłu, pewnie gdy skończę te zajmę się nim dokładniej). Amanda, podobnie jak ja, ma żałobę.


Wróciliśmy już z wycieczki, a ja byłam jak odmieniona, nawet tata to zauważył. Zaczęłam widzieć świat innymi oczami. Już nic nie miało być takie jak przedtem.
Gdy wróciliśmy w niedziele wieczorem do domu. Zasnęłam głębokim snem.
Czułam czyjąś obecność. Nie wiedziałam kto lub co mnie obserwuje, w pokoju było zbyt ciemno. Słyszałam jedynie swój równy oddech. Na swojej prawej ręce poczułam coś ciepłego, mokrego i obślizłego. Jakby... język? Mój puls jednoznacznie przyśpieszył. Dotknęłam wierzchu ręki, pokrywała go jakaś lepka substancja.  Nie wiedziałam gdzie jestem. Głębi pokoju ktoś wydał dziwny gardłowy dźwięk, coś pomiędzy warknięciem, a krzykiem wściekłości. Stałam sparaliżowana strachem. Prędzej czy później to coś mnie dopadnie, musiałam się wydostać. Wyciągnęłam ręce przed siebie i próbując namacać przestrzeń sunęłam do przodu. Coś świsnęło koło mojego ucha, to coś rzuciło czymś we mnie. Zadrżałam i przerażona ruszyłam przed siebie. W pewnym momencie poczułam się jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody, zadrżałam. Na plecach poczułam jakby ktoś mokrymi rękami drapał mnie. Tylko to nie do końca było drapanie, wbijał swoje pazury w moje plecy.
- Auu!- jęknęłam. Odwróciłam się przodem i próbowałam to odepchnąć. Moje ręce nie spotkały żadnego ciała na przeszkodzie, znów poczułam coś zimnego. Zrozpaczona rzuciłam się na ścianę i szukałam włącznika światła. Coraz rozpaczliwiej szukałam go kiedy poczułam oddech na swojej szyi. Zaczęłam płakać, a wtedy wyczułam włącznika światła. Pstryk! Zagryzłam wargę i zamknęłam oczy w obawie przed tym co wcześniej chciało mnie zaatakować. Kiedy po paru minutach nic się nie stało powoli zaczęłam otwierać oczy, ale nic nie zobaczyłam. Powietrze zrobiło się gęste i gorące, a może tylko mi się takie wydawało. Byłam w moim pokoju. Lustra były zasłonięte czarną pościelą, okna również. Na biurku zwykle czystym i poukładanym teraz walały się pożółkłe kartki. Podeszłam do biurka nadal drżąca z emocji. 

DROGA ANASTAZJO* MASZ JESZCZE CZAS NA ZMIANĘ PLANÓW
DOPÓKI TWOJE DZIECKO SIĘ JESZCZE NIE URODZIŁO
MOŻESZ JESZCZE WRÓCIĆ
TĘSKNIMY
M.

Autor listu podkreślał słowo jeszcze. Widocznie było bardzo ważne inne kartki były listami lub wycinkami z gazet, wzięłam co dłuższe z nich i schowałam do tylnej kieszeni moich spodni. Wyszłam z pokoju. Gdy tylko otworzyłam drzwi jakaś ciemna postać przebiegła pod moimi nogami, kwiczało... wystraszone? Ciszę przerywało jedynie tykanie zegara, przypominające bicie serca. Jakby odmierzało puls domu. Uważnie rozejrzałam się w poszukiwaniu czegoś wybiegającego normom. Wszystko było w porządku, jedynie szafa na kurtki była trochę niedomknięta. Ruszyłam w stronę wyjścia, ale wtedy ktoś zaklaskał. Wydawałoby się, że nawet zegar na chwile stanął. Powoli odwróciłam się, choć wiedziałam kto tam stoi. Byłam pewna, że Jensen albo mama tam stoją, dlatego gdy się odwróciłam i żadnego z nich tam nie było otworzyłam lekko buzię. W miejscu, w którym mogłabym się ich spodziewać stała, nie... unosiła się czarna jak atrament chmura dymu. Pionowo ustawiona sunęła w moim kierunku, co chwile zamieniając się w osoby dla mnie ważne. 
Próbowałam otworzyć drzwi, okazały się jednak zamknięte. Jedną ręką szarpałam za klamkę, drugą szukałam w kieszeniach kluczyka. Potwór się zbliżał, tym razem w postaci ojca. Klaskał powoli jakby gratulował mi czegoś, chociażby tego, że jeszcze żyję. Nie miałam klucza, a te coś, znów w postaci czarnej chmury sunęło w moją stronę, kiedy był wystarczająco blisko zmienił się w Stevena i zaczął mnie podduszać. Płakałam wystraszona, wtedy zabrakło mi tchu.  Straszna ciemność mnie ogarnęła, dalej spałam już bez snów.
Tydzień minął mi szybko i nastała sobota, a skoro już dawno nie byłam w Arce tam się wybrałam.
Jasnoniebieski dom z białym dachem wyróżniał się na tle innych domów, był od nich większy i wyglądał o wiele przyjaźniej. Zapraszał do wejścia. Na podwórku sierocińca nikogo nie było z powodu szarej pogody i mnóstwa kałuż. Kiedy weszłam do środka nie powitał mnie radosny gwar.Wszyscy byli smutni, niektóre dzieci popłakiwały, inne przytulały się ze smutnymi minami. Atmosfera przygnębienia była wyczuwalna właściwie od początku. Siostra Marta podeszła do mnie i przytuliła
- Amando, kochana- powiedziała tonem matki, która właśnie straciła dziecko- Amelia... ona nie żyje...- rozpłakała się- była taka dobra, taka młoda- spazm zawładnął jej ciałem- Niech Pan Bóg trzyma ją w swojej opiece...- odsunęła się ode mnie, opuściła głowę i potarła nosem. Płakałam nie wydając z siebie najmniejszego dźwięku. Położyłam rękę na sercu i zrobiłam minę wyrażającą mój najgłębszy żal. Siostra Marta opowiedziała mi, że Amelka kiedy pojechałam na wycieczkę wyszła na dwór z balonem. Marlena widziała wszystko z okna. Dziewczynce uciekł balon i pobiegła za nim. Wpadła pod samochód jechał zbyt szybko. Nie miała szans. Zginęła na miejscu. 
- Teraz nad Arką stoją szare chmury, ale to minie, kiedyś znów musi wzejść słońce- zaszlochała
Cały dzień dziewczynki płakały, chłopcy byli milczący, ale to milczenie było głośniejsze od krzyku, nad wyraz wymowne. 
Natalia i Marlena rozmawiały o snach, które je ostatnio nawiedzają.
- Ciągle śni mi się Amelia. Wtedy... w dzień wypadku pytała się czy się z nią pobawię... a ja? Ja jej kazałam sobie pójść- zaszlochała Marlena, a Natalia pokiwała do niej smutno głową.- Co noc śni mi się ten dzień. Mogłam postąpić inaczej... Wtedy by żyła!
- Marlena przestań! Nie sugeruj się snami! One pokazują tylko nasze najskrytsze lęki, czasem marzenia, nic nie mogłaś zrobić. Może Bóg chciał, żeby umarła?
- Niee! Nawet tak nie mów!- zawyła.
Dzień był przykry. Wróciłam do domu i opowiedziałam tacie o tej nagłej stracie. Amelka była ulubieńcem każdego kto ją znał.
Przez następny miesiąc chodziłam ubrana na czarno. 
Pogrzeb odbył się w niedzielę. Pogoda pasowała do nastroju zebranych. Padał deszcz. Rytmem spadających kropel wyznaczał tępo naszej drogi do kościoła. Przypomniała mi się pewna piosenka. Idealnie pasowała do chwili. Płakałam jak jeszcze nigdy. W myślach śpiewałam tekst piosenki, była dla mnie modlitwą. Modlitwą za Amelie.

Take me to church
I'll worship like a dog at the shrine of your lies
I'll tell you my sins so you can sharpen your knife
Offer me that deathless death
Good God, let me give you my life

Tata i co starsi wychowankowie Siostry Marty nieśli trumne. Po mszy poszłam na jej grób.
Większość osób już sobie poszła. Zostałam sama. Śpiewałam cicho Ameli:

My lover's got humour
She's the giggle at a funeral
Knows everybody's disapproval
I should've worshipped her sooner
If the heavens ever did speak
She is the last true mouthpiece
Every Sunday's getting more bleak
A fresh poison each week

- Zabierzcie mnie do kościoła- załkałam, a ostatnia łza spłynęła po moim policzku. Uklękłam i pogłaskałam delikatni dłonią marmur grobu. -Śpij słodko kochanie...- Wstałam i odeszłam nie odwracając się. Ledwo się trzymałam. Kiedy wyszłam Jensen na mnie czekał. Bez powiedzenia objął mnie w pasie, położyłam głowę na jego ramieniu. Potrzebowałam bliskości.




* Mama Amandy ma na imię Anastazja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz